Praktyczna nauka zawodu. Czy wynagrodzenia to jedyny problem?

Obejrzałam wczoraj film pewnego popularnego jutubera. Film należał do cyklu, w którym autor ogląda stare odcinki "Kuchennych rewolucji" i komentuje je dla swoich widzów. Pewnie po tak wielu sezonach emisji prawie każdy w kraju wie, czym są "Kuchenne rewolucje" i jak różne lokale, sytuacje i osoby są w nich prezentowane. W omawianym odcinku działo się dużo, ale pojawił się również wątek uczniów, którzy w rewolucjonizowanej restauracji pobierali praktyczną naukę zawodu. W wielkie zdumienie wprawiła jutubera kwestia wynagrodzenia tychże uczniów - 150, 125 złotych za miesiąc. Cała sytuacja została przedstawiona jako "wyzysk pracowników", bo przecież właścicielka "ma" za każdego ucznia osiem tysięcy złotych.
Czy rzeczywiście sprawa jest tak prosta i jednoznaczna? Nooo, nie. Jak prawie wszystko, co dzieje się na styku czynnika ludzkiego, przepisów prawa i kulawego systemu edukacji, kij ten ma swoje różne (i chyba więcej niż dwa) końce.
Kilka obserwacji pracownika zespołu szkół, w skład którego wchodzi również branżowa szkoła I stopnia.

Najpierw suche fakty.
Od września 2023 regulacje prawne podniosły wysokość wynagrodzenia pracownika młodocianego. W kolejnych latach trzyletniej nauki wynosi ono nie mniej niż 8%, 9% i 10% przeciętnego wynagrodzenia w poprzednim kwartale. Obecnie jest to odpowiednio 575,60, 647,55 i 719,50 zł brutto. Zatem pierwszak "na rękę" otrzymuje obecnie niespełna 500 zł, drugoklasista około 550, a trzecioklasista 601 złotych. I tak - stawki z archiwalnego odcinka "Kuchennych rewolucji" były zgodne z ówczesnym stanem prawnym, bo i przeciętne wynagrodzenie dobrych parę lat temu było sporo niższe i procenty także (4%, 5% i 6%).
Teraz druga strona - pracodawca, który podpisał z młodocianym umowę, może ubiegać się o dofinansowanie kosztów kształcenia takiego młodocianego pracownika. Kwota refundacji to nadal około 8 tysięcy zł - 8 081 za pełen cykl kształcenia lub 254 złote za każdy miesiąc (gdy uczeń na przykład zmieniał miejsce pobierania praktycznej nauki zawodu i u danego pracodawcy kształcił się przez np. 20 miesięcy).

Jednocześnie warto mieć na uwadze, że przed reformą pracodawca podpisywał umowę z szesnastolatkiem, który zwykle po szkole podstawowej i gimnazjum był nieco dojrzalszy i bardziej świadomy dokonywanego wyboru zawodu. Obecnie naukę zaczynają piętnastolatkowie (tu jeszcze nie ma problemu prawnego) oraz czternastolatkowie z nieudanej reformy sześciolatków w szkole (tu problem prawny jest, ale wymyślono "protezę" - umowy o naukę zawodu podpisuje się pod warunkiem wyrażenia zgody przez przedstawiciela ustawowego lub opiekuna prawnego czternastolatka oraz uzyskania pozytywnej opinii poradni psychologiczno-pedagogicznej). Czy rok albo dwa na tym etapie rozwoju młodego człowieka to dużo? Moim zdaniem tak.

Ile czasu na praktycznej nauce zawodu spędzają uczniowie? W klasie I dwa dni w tygodniu, w klasach II i III trzy dni. Młodociany pracownik w wieku do 16 lat może pracować do 6 godzin na dobę. Powyżej 16 lat - 8 godzin.

Teraz obserwacje.
Wśród absolwentów ośmioklasowej podstawówki rzadkością są uczniowie, którzy naprawdę chcą nauczyć się jakiegoś wybranego przez siebie zawodu. Zwykle jest to smutna konieczność, oświatowy przymus. Do szkół branżowych trafiają też często nastolatkowie z problemami, z rodzin niewydolnych wychowawczo, młodzież zbuntowana i "kochająca kłopoty". Tym bardziej przykro jest obserwować w procesie rekrutacji uczennicę, która naprawdę chciała zostać fryzjerką, a w końcu trafia do sklepu i decyduje się na naukę zawodu sprzedawcy, bo nie może znaleźć miejsca w żadnym zakładzie fryzjerskim.

Dlaczego tak się dzieje? Coraz mniej pracodawców chce nauczać zawodu młodocianych pracowników. Dofinansowanie kosztów kształcenia jest tak naprawdę bardzo niskie. Stratami nie można obarczać młodocianego pracownika, a proces nauki ma to do siebie, że nie zawsze wszystko się uda. W wielu zawodach pracuje się pod sporą presją czasu i naprawdę trudno wygospodarować jeszcze godziny na poprowadzenie ucznia tak, aby nie uległ wypadkowi, nie zmarnował powierzonych materiałów, nie zawalił harmonogramu pracy całej firmy. Aż tak? Tak. Niestety uczniowie czasem traktują pracodawców tak jak szkołę - "nie idę i już". Nie dzwonią, nie informują, zapominają. Wspomniane fryzjerstwo to dość trudny zawód - klientki często przywiązują się do konkretnej osoby pracującej w salonie, nie życzą sobie żadnej nauki na własnych włosach. Często maks na co wyrażają zgodę to mycie. Oczywiście bywają uczniowie, którzy skorzystają z propozycji pracodawcy i starają się o to, aby do salonu regularnie trafiali ich modele (rodzice, koledzy, rodzeństwo, śmielsze osoby czasem ogłaszają się na grupach facebookowych), a są i tacy, którzy oczekują, że załatwi to za nich pracodawca. Wyobraźcie sobie, że macie restaurację i uczeń a to przypali, a to przesoli. Czy 254 złote na miesiąc byłoby dla Was atrakcyjną refundacją?

Aaa, no właśnie. Jeszcze jednego nie napisałam. Dofinansowanie kształcenia pracodawca otrzyma tylko wtedy, gdy uczeń zda egazamin czeladniczy (w zawodzie rzemieślniczym) lub zawodowy (w zawodzie nierzemieślniczym). Więc dramatyzowanie w programie telewizyjnym, że "szefowa to nic nie uczy" a "pieniądze za nas bierze" jest tylko takim emocjonalnym gadaniem. Jak nie nauczy, to nic nie weźmie. Oczywiście taki system może rodzić pewne patologie - na przykład przymykanie oka na różne braki wiedzy i umiejętności przez cechowych egzaminatorów w zawodach rzemieślniczych. Egzamin zawodowy w zawodach nierzemieślniczych jest jednak odporny na uznaniowość i stosunki koleżeńskie.

Na koniec opinie.
Kształcenie zawodowe w naszym pięknym kraju zaczyna się moim zdaniem zbyt wcześnie. 16 lat to było absolutne minimum. Szkoły branżowe mają fatalną opinię, pójście do takiej szkoły dla wielu rodziców byłoby czymś gorszym niż wypalenie ich dziecku piętna na czole. Niestety reforma nie za bardzo w realu odtworzyła to, co było na papierze. W teorii po 3 latach w szkole branżowej I stopnia uczniowie mieli mieć możliwość kontynuowania nauki w dwuletniej szkole branżowej II stopnia i w dokładnie takim samym czasie jak koledzy z techników uzyskać i zawód i maturę. W praktyce szkół branżowych II stopnia w całej Polsce jest 91, a że kształcą w określonych zawodach, to często absolwent nie znajduje odpowiedniej szkoły w swoim województwie.
Wzrost wynagrodzeń młodocianych pracowników spowoduje, że jeszcze mniej pracodawców będzie chciało podpisywać umowy z uczniami. Koszty prowadzenia działalności są wysokie, konkurencja na rynku w wielu branżach spora, narzędzia, materiały, surowce i gotowe wyroby czy całokształt usługi to drogie rzeczy. Tylko część uczniów (zwłaszcza w pierwszej klasie) jest w stanie realnie zwiększać dochód swojego pracodawcy-nauczyciela zawodu. Może zdarzyć się tak, że pracodawcy będą prowadzić silną selekcję kandydatów, bo po co mają sobie brać na głowę majowego robotnika. Już teraz niektórzy przyuczają do zawodu tylko własne dzieci lub dzieci krewnych i bliskich znajomych, a warsztaty szkolne w międzyczasie polikwidowano i w bardzo niewielu miastach istnieje możliwość uczenia się zawodu w szkole.
"Odbudowa" szkolnictwa zawodowego, o której mówił zarówno poprzedni jak i poprzedniejszy rząd to bajki. Kopane są coraz głębsze doły, a w połączeniu z wykluczeniem komunikacyjnym dostępność kształcenia w określonym zawodzie dla wielu dzieci jest praktycznie zerowa.

Zapraszam do dyskusji i podzielenia się opiniami. Może znacie przykłady Januszexów, które w modelu biznesowym zakładały żerowanie na uczniach? W naszym systemie patologie rodzą się na każdej gałęzi, więc zakładam, że i takie "pomysły na biznes" spod szyldu wyciągania dofinansowań mogą rozkwitać.
A czy wyobrażacie sobie, aby pod Wasze skrzydła trafił uczeń - młodociany pracownik?