Kup pan książkę

Skąd biorą się złe książki? A stąd, że ludzie je piszą i wydają. Jak to wydają? Przecież nikt nie będzie chciał wydać ewidentnie złej książki. A sam autor? Będzie chciał. I albo zrobi to samodzielnie, albo znajdzie co najmniej kilku chętnych, którzy mu w tym pomogą (w zamian za niewygórowaną kwotę).

A które to te "złe" książki? Na potrzeby dzisiejszych rozważań zdefiniuję je jako książki posiadające wady, które powinny były zostać usunięte przed drukiem, czy też w obliczu zagęszczenia nieusuwalnych wad nienadające się do wydania. Nie chodzi tutaj o książki niszowe, kiczowate, niskich lotów. Takie książki są wydawane i niejednokrotnie znajdują szerokie grono czytelników, bywają bestsellerami. Nieskomplikowanie fabularne, kalki tematyczne i prosty język mogą być pozytywami i zapewnić sukces. Zatem w analogii odzieżowej nie chodzi o to, czy bluzki w panterkę są cacy czy be, a o to, czy kupując bluzkę nie trafimy na produkt z rozpruciami na szwach, jednym rękawem dłuższym od drugiego, albo z guzikami przyszytymi niekoniecznie na wysokości odpowiednich dziurek.

Wadami, które powinny zostać usunięte podczas redakcji książki są na przykład niepozamykane lub bezsensowne wątki, niekonsekwencje, błędy logiczne, błędy merytoryczne. Podczas korekty powinny zostać usunięte wszystkie literówki, błędy gramatyczne i ortograficzne (choć konieczność ich usuwania jest co najmniej kontrowersyjna), uchybienia stylistyczne, błędy szyku zdań.
Gdy autor nie radzi sobie z językiem polskim (redaktor musiałby "przełożyć" całość na poprawną i zrozumiałą polszczyznę) lub przerasta go fabuła czy nakreślanie postaci (redaktor musiałby wprowadzić własne rozwiązania fabularne i dopracować czy wręcz nadać jakiekolwiek cechy bohaterom), oznacza to tyle, że tekst powinien trafić do szuflady lub do kosza, a nie do drukarni.

Pewien bloger postanowił wydać "dzieło swojego życia". Ponieważ miał spore grono fanów, nie musiał ryzykować konfrontacji z wydawnictwami i krwiożerczymi redaktorami tamże zatrudnionymi. Wybrał self-publishing - sam założył wydawnictwo (planował kolejne tomy dzieła), sam się wydał. Od strony marketingowej przygotował się świetnie - intrygujące zapowiedzi, reklama tu i tam i koniecznie bukiet entuzjastycznych opinii od innych blogerów (również znanych, bo granie w tej samej lidze najwyraźniej wiąże się z barterem "przysługa za przysługę"). Książka okazała się totalną wydmuszką - bełkotem nie zawsze poprawnym gramatycznie i dziwactwem edytorskim z potężnymi marginesami, interliniami i ogromniastymi wyróżnieniami "złotych myśli". Tylko najwierniejsi i najbardziej bezkrytyczni fani wytrzymali ciężar "dzieła życia" i tak oto po ponad trzech latach od ukazania się książki opinie na lubimyczytac.pl nie pozostawiają złudzeń co do wartości tej pozycji, a autor zrezygnował z pomysłu publikacji kolejnych tomów. Zapewne przyczynił się do tego również fakt, że książka wydana we własnym wydawnictwie nie była sukcesem finansowym. Autor, który nazywany był jednym z najbardziej znanych i wpływowych blogerów w Polsce ma zaledwie 241 ocen książki we wspomnianym lubimyczytac.pl.

Self-publishing może być jednak dobrą metodą na wydanie własnej książki. Przykładem tego jest Radek Kotarski, który w taki sposób wydał swoją drugą książkę - poradnik Włam się do mózgu. Wcześniej zbudował własną markę, wydał pierwszą książkę (w wydawnictwie Znak Literanova), doskonale przygotował grunt pod sprzedaż poradnika, promował książkę naprawę intensywnie - jako osoba bardzo znana, produkująca program dla Telewizji Polskiej korzystał również z takich kanałów jak radio i właśnie telewizja. Ma liczne, niezbyt wymagające grono odbiorców, sprzedaje wysyłkowo, zarobił podobno kilka milionów. Swoją pierwszą książkę również wznowił już jako self-publisher. Na lubimyczytac.pl książka Włam się do mózgu zebrała 1168 ocen (i 3950 opinii - tu zalicza się oznaczenia "chcę przeczytać").

W wydawnictwie rodzinnym, czyli prawie self, wychodziły za początków gospodarki wolnorynkowej książki Joanny Chmielewskiej. Jednak wystarczy sięgnąć po któryś z tytułów wydanych w latach dziewięćdziesiątych, aby przekonać się, że wszystkie książki miały redaktora. Sama Chmielewska nie miała najmniejszych trudności z bezbłędnym pisaniem, ale i korekta musiała być solidna, bo nie udało mi się znaleźć przykładów literówek czy błędów składu.

A co może w skrajnych przypadkach oznaczać self-publishing dziś? A mniej więcej tyle, że autor sam jest sobie redaktorem i korektorem, czasem również odpowiada za stronę edytorską książki. Czasem redakcję powierza się krewnemu, powinowatemu lub przyjacielowi - zdecydowanie nie są to osoby bezstronne i mogące ocenić tekst w pełni obiektywnie. Drukarnia drukuje, bo autor płaci. Drukarze nie poprawiają przesłanych plików - jest jak jest.
Liczba wydanych w taki sposób ewidentnie nieudanych książek w stosunku do wielkości całego polskiego self-publishingu jest niestety bardzo duża. Kolejne koszmarki wydawnicze karmią żwawy, zdrowy i rumiany stereotyp, że "selfy" to literatura bezwartościowa.

Druga z dróg produkcji bubli to wydawnictwa typu vanity press. Nazwa pochodzi od angielskiego słowa vanity - próżność, bo też na próżności autora opiera się cały model biznesowy. I cóż znowu takiego, że próżny? - zapytacie. W końcu zazwyczaj przyjmujemy i akceptujemy ziarenko lub spory samorodek próżności u osoby pięknej, utalentowanej, takiej, która w określonej dziedzinie osiągnęła bardzo wysoki poziom kompetencji. Niestety w tym przypadku vanity w efekcie wydawniczym jakże często przyjmuje drugie z angielskich znaczeń lub nawiązuje do słynnego cytatu łacińskiego z Księgi Koheleta - Vanitas vanitatum et omnia vanitas - marność nad marnościami.

Kluczem do sukcesu wydawnictw vanity publikujących za pieniądze autora lub na zasadzie współfinansowania jest szybkość działania i utrwalanie swoistych legend miejskich na temat tradycyjnych wydawnictw o zazwyczaj wypracowanej już marce. Efektywne działanie polega na tym, że autor szybko otrzymuje informację zwrotną, która zawiera to, co najbardziej chciałby przeczytać lub usłyszeć. "Książka jest dobra/świetna/obiecująca". "Z przyjemnością wydamy". Trzeba naprawdę się postarać, aby wydawnictwo vanity skrytykowało książkę lub próbkę tekstu, a i tak krytyczna opinia zawiera zazwyczaj propozycję płatnej współpracy na polu redakcji. Skracając - wydamy praktycznie wszystko, trzeba się tylko dogadać, ile to będzie kosztowało.
Skąd wiadomo, że takie są praktyki? Eksperymenty przeprowadziło kilku pisarzy i blogerów. Wysyłali oni do wydawnictw vanity fantazyjne próbki cudotworów tekstowych i w większości przypadków otrzymywali propozycję współpracy, której podwaliną miało być wyłożenie przez nich kilku tysięcy na wydanie własnej, jakże obiecującej książki.

Czym wydawnictwa vanity kuszą młodych autorów, zwłaszcza tych pragnących wydać swój debiut literacki? Przede wszystkim stawiają się w opozycji do wydawnictw tradycyjnych (które poza organizacją procesu wydawniczego biorą na siebie również jego sfinansowanie) i podkreślają na przykład to, że już po pół roku możesz trzymać w ręku gotową książkę swojego autorstwa. Innym często powracającym motywem jest zaznaczanie swej otwartości na debiutantów, wiary w ich niewątpliwy talent i budowanie mitu, że w wydawnictwach tradycyjnych wydają wyłącznie krewni i znajomi Królika, że debiutant nie ma tam czego szukać (co jest nieprawdą - wystarczy sprawdzić, gdzie debiutowali współcześni twórcy, których książki zdobyły uznanie - czy to Wasze, czy też krytyków). Niektóre wydawnictwa vanity szły na całość i obiecywały na dzień dobry złote góry - sławę i pieniądze.

Jakie problemy z wydawnictwami vanity dostrzegają niektórzy twórcy, którzy zdecydowali się opowiedzieć o swoich doświadczeniach z tego typu wydawcą? W wydawnictwach vanity w oferowanych formach współpracy z autorem redakcja książki nie jest normą (są przypadki, że robiona jest wyłącznie korekta, są opcje dodatkowej opłaty za bliżej nieokreślony rodzaj redakcji). Jeżeli redaktor jest włączony w proces wydawniczy, to raczej na zasadzie lekko pogłębionej korekty lub usunięcia tylko najbardziej rażących niekonsekwencji i błędów. W vanity nie ma czasu ani woli ku temu, aby autor przerabiał całe akapity czy strony, aby przepisał postać lub usunął niepotrzebne wątki.

Kolejnym problemem są nakłady. Za kilka tysięcy złotych wydawnictwo proponuje zwykle kilkaset egzemplarzy książki o niezbyt dużej liczbie stron. Niektóre wydawnictwa informują autora, że stawiają na szybkie dodruki, że nakład to może być nawet dziesięć tysięcy egzemplarzy i oni poniosą koszt dodruków, ale za przedstawioną w wycenie kwotę wydrukują "na początek" (i zwykle koniec) egzemplarzy 300.
Równocześnie wydawnictwa te potrafią chwalić się rozległą siecią dystrybucji, tysiącami punktów sprzedaży i bibliotek, księgarniami online. Tu pojawia się intrygujące pytanie: jak zamierzają efektywnie rozdysponować 300 egzemplarzy książki na to mrowie punktów dystrybucji? Pozostaje ono bez odpowiedzi, bo w praktyce wygląda to tak, że wydrukowana we wspomnianym niskim nakładzie książka trafia w kilkudziesięciu egzemplarzach do autora, a pozostałe książki lądują w magazynach, skąd być może uda się je sprzedać przez internet, być może za pośrednictwem hurtowni Azymut (ale wówczas księgarze i biblioteki muszą wiedzieć o książce i po prostu ją zamawiać). W niektórych wydawnictwach po upływie określonego czasu autor odbiera paletę książek do własnej dyspozycji.
Ostatni z problemów to słaba promocja, która zwykle kończy się na rozesłaniu banalnej notki prasowej i kilku entuzjastycznych acz niewiele mówiących opiniach w serwisach czytelniczych, które zamieszczą tam pracownicy wydawnictwa.
Ten ostatni problem wielu autorów stara się rozwiązać tak, że po prostu biorą marketing w swoje ręce i sami przesyłają egzemplarze autorskie blogerom, recenzentom, do swoich lokalnych mediów i bibliotek. I tak - wydawnictwa vanity mają w swoich "stajniach" autorów, którzy odnieśli sukces i są dziś znaczącymi nazwiskami, o które czytelnicy dopytują w księgarniach i bibliotekach. Z moich obserwacji wynika, że są to właśnie osoby o dużym samozaparciu, talencie do marketingu, a tworzące najczęściej lekkie czytadła dla dość szerokiego grona odbiorców. Tak naprawdę takie osoby świetnie dałyby sobie radę również bez swojego "próżnego wydawcy".

Vanitowe (przez kilka lat działań takich wydawców na polskim rynku, słowo doczekało się już pierwszych spolszczeń) książki również zdążyły zyskać opinię "gorszego sortu". Częściowo słusznie, bo wielu autorów po prostu wierzy w zapewnienia wydawcy o tym, że są świetni lecz nierozumiani i niedocenieni, wielu bardzo pragnie wydania własnej książki, ale dodatkowe 3 tysiące złotych za redakcję przekraczają już ich możliwości finansowe, wielu jest silnie przywiązanych do własnego tekstu i ingerencję redaktora odebrałoby jako zamach i zbrodnię, a nie jako szlif. I tak oto na rynku pojawia się klasyczna grafomania, marne popłuczyny obyczajówki, fantasy, kryminału, horroru, dziwactwa z błędami, rozłażącą się fabułą, rwanymi wątkami.

Czy niedobre książki mogą być zabawne? W pewnym stopniu tak. Czasem osobliwy styl, błędy logiczne i niedoróbki korektorskie wywołują uśmiech, bo autorowi niezamierzenie udaje się napisać coś w rodzaju dowcipu opartego na grze słownej, absurdzie czy samozaprzeczeniu. Efekt ten ma jednak taką właściwość, że szybko zaczyna nużyć i po kilku stronach czuje się przesyt.

Czy niedobre książki mogą szkodzić? Czytelnikowi raczej nie. Jeżeli sięga się po książkę, aby zaspokoić potrzebę rozrywki, relaksu, to poczucie straconego czasu nie będzie bolesne. Ot - trochę się czytelnik rozezna w "kosmosie" autora, może nieco przerazi, może uśmiechnie. Może doczytać do końca, może odłożyć po przyjęciu dawki uznanej za wystarczającą. Ubytek w portfelu też nie będzie dramatyczny, bo książki zazwyczaj nie są bardzo drogie. Ale przecież kupienie butelki dobrego alkoholu za taką samą kwotę i stłuczenie jej na schodach powoduje żal, więc może i wydatek na nieznośną książkę również?

Komu i czemu zatem szkodzą złe książki? Najbardziej szkodzą autorom, którzy w ten sposób mogą zaprzepaścić szansę na wydanie w przyszłości czegoś lepszego i przebicie się na rynku z nowym tytułem. Czytelnicy bywają pamiętliwi, opinie o wcześniejszej nieudanej książce pozostaną w sieci. Złe książki szkodzą również rynkowi wydawniczemu. W 2017 roku (2018 nie został jeszcze podsumowany) w Polsce wydano rekordowo wysoką liczbę tytułów - 36 tysięcy, a łączny nakład i sprzedaż wcale nie gonią za rekordami. Przychody ze sprzedaży wręcz odwrotnie - spadają. Co to oznacza? Że pojawia się mnóstwo nowych tytułów wydanych w nakładach 150 - 300 - 500 egzemplarzy, które są praktycznie niesprzedawalne. Za to w nawale nowości coraz trudniej wyłowić coś ciekawego. Czytelnicy okazjonalni całkowicie rezygnują z zakupu książek lub kupują absolutne hity sprzedażowe lądujące w dyskontach - wznowienia stuprocentowych pewniaków literackich i czasem książki celebrytów, które mają potężną promocję i oprawę medialną.

100 nowych polskich tytułów dziennie to liczba oszałamiająca. Tyle książek konsumują najbardziej aktywni czytelnicy w rok, czytający sporo w dwa lata, a statystycznemu Polakowi nie wystarczyłoby życia na przeczytanie tego dziennego "urobku". Trudno się dziwić czytelnikom, że poszukując ciekawych i pozbawionych dyskwalifikujących wad lektur zaczynają stosować pewne metody wstępnego odsiewu.
Coraz częściej pojawiają się stwierdzenia "nie czytam vanitów", "nigdy więcej nie sięgnę po selfa". Świadczy to o tym, że akcja wywołała reakcję. Czytelnikom szkoda czasu na szukanie złotego pierścionka na pięciu kilometrach plaży. Nie wierzą już w pierwsze entuzjastyczne wpisy w portalach czytelniczych, uczą się nie reagować na kiepsko szyte zabiegi marketingowe.

– Kup pan książkę!
– A idź mi panie z takim tym.


Post powstał w ramach Tematów Tygodnia #63 i nawiązuje do tematu 1. Masaru emoto - "Opublikował kilkanaście książek, a większość z nich stała się bestsellerami".
Wykorzystano grafikę Pixabay License - darmowe do użytku komercyjnego, nie wymagają przypisania.