Historia jednego cukierka, czyli słowa mają moc.

Ta sprawa to kuriozum sezonu. Tytuły są nośne – "Wyrok za jednego cukierka", "Skazany za zjedzenie cukierka o wartości 40 groszy" – idealne do budzenia emocji i zmasowanych klików w linki. Wyrok miesięcznego ograniczenia wolności i 20 godzin prac społecznych jest wysoki (Prokuratura Krajowa zapowiedziała zresztą jego zaskarżenie), ale czy niekarany wcześniej emeryt ze Szczecina jest bez winy? Czy powinno skończyć się na pouczeniu, umorzeniu postępowania?

Przyjrzyjmy się kilku faktom, których obwiniony i media nie tają – po prostu podają je jako informacje o samym zdarzeniu i późniejszych wydarzeniach.
Po pierwsze obwiniony sam stwierdza, że "odruchowo" zjadł towar w sklepie. Co to w ogóle znaczy "odruchowo"? Odruchowo czyli bez udziału kory mózgowej, bez analizy pomiędzy odbiorem bodźca (Widzę cukierki!) a reakcją (Łaps i hop do buzi!)? Myślę, że takie wyjaśnienie mogło przywieść pracownika ochrony do przekonania, że najwyraźniej ma do czynienia z kleptomanem, który nie kontroluje niektórych swoich zachowań. Słowa jak widać mają moc. Być może zupełnie inaczej potoczyłaby się sprawa, gdyby obwiniony tłumaczył swoje zachowanie słowami, których znaczenie w pełni rozumie (i które tak samo rozumiałaby ochrona sklepu).

Jeżeli emeryt mówiąc, że działał odruchowo miał na myśli swoisty rodzaj roztargnienia, to dlaczego nie przeprosił za swoje "odruchowe" zachowanie i nie zaproponował, że zapłaci za cukierek? Czyż nie byłoby to naturalnym zachowaniem, gdyby rzeczywiście zadziałał w zamyśleniu czy roztargnieniu?

Kolejne ciekawe stwierdzenie. "Sprawa konsumpcji to nie jest sprawa kradzieży" – tak uważa obwiniony pan Roman. Czy rzeczywiście taka teza jest uprawniona? Pan Roman nie zapłacił za cukierek, więc w chwili konsumpcji była to ciągle cudza rzecz ruchoma. Mała i o niewielkiej wartości, ale jednak wciąż stanowiąca własność sklepu. Gdyby teza obwinionego była prawdziwa, to w każdym przybytku gastronomicznym płacilibyśmy za posiłek z góry, a sklepikarze branży spożywczej albo łamali ręce i rwali włosy z głów, albo odgradzali towar od klientów szybą tudzież kratami. Są oczywiście instytucje i osoby, które realizują chrześcijańskie uczynki wobec ciała (głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać), ale bynajmniej nie jest to zadanie sklepów.

"Wcale nie zaprzeczam, że zjadłem tego cukierka, ale nie uważam tego za kradzież lecz za próbę towaru."
Słowa mają moc. Oto obwiniony przyznaje się do popełnienia czynu i w tym samym zdaniu stwierdza, że inaczej niż zdecydowana większość społeczeństwa rozumie wskazaną przez siebie zasadę współżycia społeczniego. Otóż próbowanie towaru ma w powszechnym rozumieniu miejsce za zgodą lub zachętą (poczęstunek) właściciela dóbr konsumpcyjnych.

Dalej dowiadujemy się, że na miejsce zdarzenia przyjechała policja i tu spore zaskoczenie. Otóż obwiniony nie pamięta, czy zaproponowano mu mandat, bo "był w emocjach". Jednak w aktach sprawy znajduje się jednoznaczna informacja, przytaczana w doniesienach prasowych, że odmówił przyjęcia mandatu. Czy jest to klasyczny wybieg zasłaniania się niepamięcią o zdarzeniu i własnym zachowaniu, czy rzeczywiście w emocjach pan Roman traci kontakt z rzeczywistością?

Następnego dnia obwiniony miał się stawić na komendzie policji. Nie stawił się. Zadzwonił z informacją, że wraca do Szczecina, bo ma tam badania lekarskie (zjedzenie cukierka a konkretnie śliwki w czekoladzie miało miejsce w Kołobrzegu). Tu pojawiają się kolejne niewiadome. Dlaczego pan Roman nie poinformował policji o tym, że nazajutrz wyjeżdża do Szczecina już w momencie nieprzyjęcia mandatu? Zwykle pamięta się o tym, że nazajutrz czeka nas tego typu obowiązek wiążący się w dodatku z wielokilometrową podróżą. Czy przyczyną było również bycie "w emocjach"? Dlaczego nie udał się na komendę osobiście gdy tylko emocje opadły? Niewiedza czy nadzieja, że sprawa rozejdzie się po kościach?

Sprawa się nie rozeszła. Pan otrzymał wyrok nakazowy. I tu zaczął się szum medialny, bo tak zwane "zawiasy" i 20 godzin prac społecznych za jednego cukiereczka. Jest to klasyczne bicie piany, bo z wyrokiem nakazowym oczywiście można się nie zgodzić. Jest to rodzaj propozycji kary, a wyrok taki może zapaść wyłącznie w sprawch, w których wina oskarżonego nie budzi wątpliwości (pan Roman przyznał, że zjadł cukierka), KK przewiduje karę grzywny lub ograniczenia wolności (wyrok w zawieszeniu) i nie było prowadzone śledztwo (nie było). Wyrok taki sąd wydaje na posiedzeniu, w którym nie biorą udziału strony (pan Roman i reprezentant sklepu). A jak się nie zgodzić z wyrokiem? Wnosi się w terminie 7 dni od daty jego doręczenia sprzeciw, który nie wymaga żadnego uzasadnienia. Wtedy wyrok nakazowy traci moc, a sprawa kierowana jest do rozpatrzenia przez sąd klasycznym trybem. Wiemy już, że pan Roman się nie zgodził, dodatkowo otrzymał wsparcie ze strony Prokuratury Krajowej. Zatem sprawa będzie ponownie rozpatrywana. Być może będzie również medialny ciąg dalszy, choć łaska mediów na pstrym koniu jeździ. Może się okazać, że finał sprawy będzie zbyt nudny, aby powrócić na łamy i anteny.

Obwiniony traktuje sprawę bardzo poważnie, trudno jednak uniknąć wrażenia, że posądzenia innych o próby zdeptania jego godności osobistej to już wyłącznie nadinterpretacja. Sklepy umieszczają w widocznych miejscach informacje o tym, że powiadamiają o kradzieżach policję. Mają takie prawo i czynią to, ponieważ skala zjawiska kradzieży sklepowych jest ogromna.
Jednak kością niezgody jest w tym przypadku sprzeciw obwinionego wobec nazwania jego czynu kradzieżą:
"Jestem osobą, która podróżowała dużo po świecie z tytułu wykonywanej pracy, byłem w wielu krajach o bardzo rozwiniętej demokracji i nie słyszałem przypadku, żeby coś takiego miało miejsce w krajach o ugruntowanej demokracji, żeby konsument nie mógł wcześniej spróbować cukierka, żeby mógł zdecydować, czy chciałby kupić więcej." Czyli w głównej mierze to wina naszej niedojrzałej demokracji?

Najwyższa kara jaką mógł w tej sprawie orzec koszaliński sąd to kara grzywny do 5 tysięcy złotych oraz kara aresztu do 30 dni. Orzeczono jeden miesiąc ograniczenia wolności z wykonywaniem prac na cele społeczne w wymiarze 20 godzin. Sprzeciw został wniesiony, wyrok zaskarżony przez prokuratora.
Co będzie dalej? Media stanęły zdecydowanie po stronie obwinionego. I jeżeli rozpatrując czyn pana Romana indywidualnie, możemy przyznać, że rzeczywiście jego szkodliwość społeczna jest nieduża, to już nagłośnienie tej sprawy przez media, przyjęta forma narracji i sposób jej zaprezentowania są zdecydowanie szkodliwe społecznie. Jaki bowiem otrzymaliśmy przekaz? A taki, że zjedzenie czegoś w sklepie samoobsługowym to nie jest kradzież, że próba towaru jest prawem klienta (czy zalicza się do takiej próby również nagniatanie pieczywa palcami lub robienie dziury w wieczku śmietany lub jogurtu?). Dodatkowy przekaz dla "cwanych gap" – w razie czego mów, że nie pamiętasz i że musisz do lekarza.
Tak, tak drogie media – wasza działalność jest w tym wypadku wybitnie szkodliwa społecznie.


Post powstał w ramach edycji 79. "Tematów tygodnia" i jest ripostą do filmu Atora "Wyrok za Zjedzenie Cukierka z Biedronki za 40 gr".